Film „80 Milionów” kręcony na Różance

 

„80 Milionów” – polski film sensacyjny z 2011 roku w reżyserii Waldemara Krzystka. Zdjęcia do filmu realizowano we Wrocławiu od 4 września 2010 do 29 stycznia 2011 roku. Fabuła filmu inspirowana była prawdziwą historią, która wydarzyła się we Wrocławiu w okresie od wydarzeń sierpniowych 1980 roku do sierpnia 1982. Większość akcji obejmuje okres bezpośrednio poprzedzający wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981. Tytuł filmu nawiązuje do podjęcia z banku 3 grudnia 1981 r. i złożeniu w depozycie wrocławskiej kurii przez działaczy dolnośląskiej „Solidarności” majątku Związku w wysokości 80 milionów złotych. Przebieg akcji opisała wrocławska dziennikarka Katarzyna Kaczorowska w książce „80 milionów. Historia prawdziwa”, która ukazała się w 2011 roku. Według ustaleń dziennikarki organizatorem i pomysłodawcą akcji podjęcia i ukrycia 80 milionów złotych był Józef Pinior, ówczesny rzecznik finansowy związku, który do współpracy zaprosił Piotra Bednarza, wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu dolnośląskiej Solidarności oraz Tomasza Surowca i Stanisława Huskowskiego.

Zapraszamy do przeczytania artykułu Pana Bartosza Milewskiego poświęconego realizacji filmu:

[tx_divider size=”24″]

Bartosz Milewski
80 milionów na Różance

Tak nie klną nawet żule chlejący na podwórku, ani baranio-głosa młodzież podczas letnich wieczorów. Jest ich cała gama, i jednych i drugich. Dziadek, który latem opala się na brąz: dzieci się śmieją, że murzyn na ławce siedzi. Siedzi i milczy. Człowiek o okrągłej twarzy cyklopa, wiecznie zdziwiony, pod sklepem, z oczami blisko siebie. Nie klną tak młodzieńcy, którzy przyjeżdżają stuningowanymi oplami i volkswagenami ze Świniar zahaczając po drodze o monopolowy po puszki mocnego piwa i śmierdzące papierosy. Ani ich wieśniackie laski ze sztuczną opalenizną, mocnym makijażem i skromnym zasobem słów przy pomocy których wyrażają nieskomplikowane stany emocjonalne i niewyszukane potrzeby. Nie bluzga tak nawet człowiek w średnim wieku, który między pawilonami, a budynkiem administracji siedzi odgrodzony prowizorycznym płotem z kolegami i butelką wódki. Tam, za płotem z wymalowanymi olejną napisami „pup, clup u Maćka” (pisownia oryginalna), koło zdechłego szczura i dwumetrowego krzaku ostu. Wewnątrz niedostępnego rewiru dla vipów przez uchylone luksusowe drzwi dojrzeć można krzesła, które kiedyś robiły za komplet domowy, stolik z czyjegoś salonu z gustowną ceratą i, oczywiście, dżentelmenów raczących się sfermentowanym żytem.

   I nie chodzi tu o dobór słów. Żadne z przeklinających na osiedlu nie dysponuje bowiem własnym sprzętem nagłaśniającym. Zaś pewnego listopadowego poranka, jeszcze przed nadejściem srogiej zimy, przekleństwa odbijały się od ścian bloków z siłą elektronicznego wzmocnienia. Na nic zatykanie uszek niewinnym dzieciom przyglądającym się z zaciekawieniem niecodziennej gromadzie ludzi, reflektorom, kamerom, dźwiękowcowi, starym autom i sztucznemu śniegowi. Człowiek siedzący pod baldachimem najwyraźniej nic sobie z obecności nieletnich nie robił, zapamiętale klnąc przez megafon. Co by było, gdyby akurat był tam Profesor Miodek? Złotousty celebryta przechadza się tu czasem oddelegowany do pilnowania wnuczka. Na pewno by mu się to nie spodobało. Może podszedłby i zwrócił uwagę?        

  Tymczasem reżyser Krzystek Waldemar, bo o nim mowa, twórca między innymi głośnej „Małej Moskwy”, wyszedł na chwilę spod baldachimu, uśmiechnął się do bawiących się dzieci. Rodzice zapytali pół żartem, czy może weźmie ich pociechy na statystów. Za ładnie ubrane, stwierdził z uśmiechem, nie nadawałyby się. Kręcił bowiem właśnie film o czasach bardzo brzydkich z brzydko ubranymi ludźmi. Mój Antoś zawsze się dziwi, że w starym teledysku „Sztuka latania” dzieci są tak nieładnie ubrane, na ich bluzkach nie ma obrazków, a i szkoła taka brudna, nieopodal podwórka z oberwana huśtawką. Teraz osiedle wygląda już lepiej, o czym przekonujemy się z Karolem, kiedy nocujemy tam podczas naszych wypraw do stolicy. 

  Tymczasem na wrocławskim podwórku powstawał właśnie film o młodych ludziach z Solidarności, którzy w przededniu Stanu Wojennego, ogłoszonego przez brzydkiego generała, zdołali wypłacić z konta związkowe pieniądze w astronomicznej kwocie 80-ciu milionów złotych. Banknoty z trudem zmieściły się do malucha, którym przewieziono je do kardynała Gulbinowicza. Bardzo szybko te brzydkie, mało wartościowe pieniądze zamieniono zresztą na walutę, piękną i zieloną, a nade wszystko twardą. 

     

        Listopad 2010: to jest PRL na miarę naszych możliwości. 

  Połowa podwórka zawalona sztucznym śniegiem, w tle, pod wysokim blokiem jakieś maluchy, trabant i duży fiat, a także wielka szpula czarnego grubego kabla udawały PRL. Czy dobrze udawały? Czy w kadrze nie będzie widać wszystkich tych plastikowych okien? I czy jednak trochę nie za mało brudu? Być może te niedociągnięcia w scenografii to cena, jaką trzeba zapłacić za intensywne używanie prawdziwych wrocławskich plenerów, które przecież wzbogacają filmowy obraz, dodają klimatu, zbliżają widza do odczucia miejsca, w którym rzecz się naprawdę rozgrywała. Sceny powtarzane w kółko przed moimi oczami pozostawiły we mnie dziwne odczucie tamtych czasów, jakby wróciły i przypomniały o swoim charakterze. Na przestrzeni dnia, zanim słońce zaczęło zachodzić, ekipa przesuwała się z wolna w kierunku wysokiego bloku. Biegnąca w jednym z początkowych ujęć postać, w następnych okazała się tajniakiem gwałtownie wpychającym do dużego fiata schwytanego opozycjonistę. Ta scena robiła szczególne wrażenie.

             

         Niektórzy gapie, chcąc w czynie społecznym wspomóc ekipę filmową, przynieśli własne rekwizyty z epoki.

  W sierpniu ta sama ekipa przez dwa dni unieruchomiła ważny dla miasta Most Grunwaldzkim, na którym rozegrała się inscenizacja historycznych walk z ZOMO, zresztą wygranych. Jak przed prawie trzydziestu laty, tak i teraz wywrócono milicyjną „polewaczkę”, zdezelowano tramwaj. Po jednej stronie – aktorzy wraz z tłumem statystów ubranych w odzież z epoki, po drugiej – współcześni policjanci w historycznych, złowieszczych strojach milicji. Przy moście postawiono stare znaki, a przęsła, obecnie niebieskie, mają zostać „przemalowane” w post produkcji na klasyczną komunistyczną szarość. Pozostaje tylko sprytnie wykadrować sceny tak, żeby nie było widać nowych wysokich budynków znajdujących się nieopodal na Placu Grunwaldzkim.  

         

         Twórca filmu błogosławi dzieci

  Ja też pamiętam uliczne zadymy. Jedna z nich miała miejsce rok po pamiętnej bitwie na moście (kolejna rocznica utworzenia Solidarności), w innym rejonie miasta. Z początku można było dostrzec, że wśród ustawiających się przy przejściu dla pieszych na ruchliwym skrzyżowaniu powtarzają się te same osoby (jedna z nich dzierżyła dużą teczkę plastyka, czy może brystol – nie pamiętam). Zwykle zatłoczone autobusy mimo, że były to godziny szczytu, świeciły pustkami, co było formą protestu zwolenników solidarności wobec władzy. W jednym z autobusów zauważyłem dwie nadąsane osoby: kobietę i człowieka o fizjonomii (czy raczej osobowości) docenta Furmana z serialu „Alternatywy 4”: zwolenników słusznego kierunku, jaki obrała Partia i brzydki generał.

            

              Jakiś, ponoć znany aktor.

  Na wszystkie te znaki poprzedzające manifestację zwracali mi uwagę rodzice. Tamtego dnia mieliśmy co prawda pójść na plac zabaw do galerii handlowej, ale hipermarkety pojawiły się dopiero dwie dekady później. Wzięli mnie więc tam, sześciolatka, zapewne bym mógł powąchać gazu łzawiącego, a już szczytem ich marzeń byłoby, gdybym oberwał milicyjną pałą. Wkrótce nadarzyła się okazja na pierwszy etap mojej inicjacji. Odchodząc nieco dalej, ku ulicy Grabiszyńskiej, znanej w kraju jako Zomostrada, zauważyliśmy uzbrojone oddziały wraz ze sprzętem: Nyskami, polewaczkami i wyrzutniami granatów łzawiących zamontowanych na ciężarówkach oraz transporterami opancerzonymi. Uformował się pochód manifestantów, który –o dziwo- zomowcy długo ignorowali. Zatrzymali tylko tramwaj z wesołą młodzieżą, wykrzykujących solidarnościowe hasła, jednak przepuścili go dalej po zwinięciu reklamy zdelegalizowanego związku, która zdobiła burtę pojazdu. Na reklamy outdorowe też trzeba było poczekać prawie dekadę. Protestujący chcieli hipermarketów i czekolady bez kartek, a także wolności.

             

           „Panie reżyserze, ja mam taką koncepcję: z bramy wypada Frasyniuk

            i ciosem karate kładzie na ziemię dziesięciu uzbrojonych zomowców.”   

  W pewnym momencie machina ruszyła (pomimo skandowanych przez pochód, do którego dołączyliśmy, słów: „demonstracja pokojowa”). W powietrzu rozniósł się nieznośny smród wyciskający łzy z oczu, lgnący do ubrań i utrzymujący się przez kilka dni w zaułkach. Tłum rozbiegł się we wszystkie strony. Polewaczek już nie zauważyłem, a może nie pamiętam (chociaż widziałem je w akcji przy wcześniejszej okazji). Rozproszony i zdezorientowany tłum zaczął się nagle gromadzić wokół jednego miejsca. Podchodząc bliżej zauważyliśmy, że na ziemi leży kartka z odręcznym napisem: „Gazem do socjalizmu”. Wzbudził ogólną wesołość.

           

           Sport w PRL-u stał na bardzo wysokim poziomie.

            Na zdjęciu – trening piłkarski pracownika resortu MSW. 

  Atmosfera przypominała corridę. Drażnienie uzbrojonych po zęby, groźnych i często bezwzględnych zomowców było podniecające. Bywało też, że przedstawiciele sił porządkowych dostawali niezłe manto. Na przykład, kiedy pozbawieni amunicji, jakimś trafem oddzielili się od swojej watahy. Jednak nawet w biciu zomowców przez społeczeństwo był jakiś umiar, w końcu lądowali tylko nieco poturbowani w szpitalu, co skrzętnie wykorzystywała służalcza telewizja. Poszkodowany stróż prawa leżąc na szpitalnym łóżku mało nie płakał nad swoim losem, co zapewne nie przeszkadzało mu „na akcji” okładać pałą jakąś staruszkę. Okazji było mnóstwo: na tle innych polskich miast Wrocław był jednym z tych, które znajdowały się w ścisłej czołówce „zajść ulicznych”.  

  Wracaliśmy opustoszałymi ulicami i placami, w których stały milicyjne kordony. Kilku młodych zomowców, już rozluźnionych po akcji i uradowanych wizją solidnej premii, bawiło się kartonowymi łuskami po gazie łzawiącym. Tego wieczoru, jak zwykle „niedoinformowany” Dziennik Telewizyjny ogłosił: „a we Wrocławiu spokój” ilustrując to kadrem z maluszkiem spalającym kartkową benzynę na pustawej ulicy. Radio Wolna Europa podała inne informacje.

 

tekst i zdjęcia

artysta zaściankowy

Bartosz Milewski

Facebook: milewskiart.com

www.milewskiart.com

 

 

            

             A mówią, że klapsy są już nielegalne